Nie od dziś wiadomo, że od 1 stycznia 2013 roku najniższe wynagrodzenie na umowę o pracę w pełnym wymiarze godzinowym (168 godzin miesięcznie) wyniesie 1 600 złotych brutto. Coraz częściej zadawane są jednak pytania, czy to nie za mało.
„Z jednej strony mamy przedsiębiorców, którzy w sporej części są wręcz za tym, żeby w ogóle nie było czegoś takiego, jak najniższa krajowa. Po drugiej strony barykady są jednak także pracownicy, którzy narzekają na znaczący wzrost cen i niskie wynagrodzenia. Musimy coś z tym zrobić. Pytanie tylko, czy zbyt wysokie najniższe wynagrodzenie ustawowe nie spowolni polskiej gospodarki” – mówią ekonomiści.
Zmiana o 100 zł to dla niejednego pracownika całkiem sporo (biorąc nawet pod uwagę fakt, że otrzyma on „do ręki” jedynie 60-70% tej kwoty, bo resztę „zje” ZUS i podatki). Mankamentem jest jednak to, że wraz ze wzrostem najniższej krajowej rosną problemy coraz większej liczby pracodawców. Powinniśmy mieć na uwadze, iż prawie 60% Polaków pracuje na umowę o pracę w firmach, które zatrudniają do 5 pracowników włącznie. Takich przedsiębiorstw nie stać niewątpliwie na jakiekolwiek podwyżki, bo dodatkowy balast w postaci wyższych o kilka tysięcy rocznie wynagrodzeń może nawet doprowadzić do bankructwa.
„Trudno w tej kwestii o złoty środek. Najlepiej by było, gdyby to rynek sam ustalał wynagrodzenia adekwatne dla danej branży. Tyle, że w takim przypadku z pewnością wynagrodzenie praktycznie co piątego Polaka (bo szacuje się, że właśnie tyle naszych rodaków pracuje za najniższą krajową) znacznie by spadło – być może nawet o kilkadziesiąt procent” – podkreślają specjaliści.
Rosnące ceny (a właściwie szalejąca inflacja), wysokie bezrobocie, a także zbyt drogie utrzymanie pracownika przez pracodawce sprawia, że niechętnie patrzą oni na dodatkowe podwyżki. Trzeba jednak także zrozumieć przeciętnego Kowalskiego, dla którego w dobie kryzysu liczy się każdy przysłowiowy grosz – zwłaszcza, że z miesiąca na miesiąc wydajemy coraz więcej zarówno na jedzenie, jak i bieżące opłaty czy paliwo.