Wydawać by się mogło, że od ponad dekady na świecie trwa boom na studiowanie. Tak jest i w Polsce, gdzie znakomita większość osób do 26 roku życia nadal się uczy. Sęk w tym, że wielu młodych Polaków zdobywa wykształcenie na nowopowstałych, prywatnych uczelniach wyższych, które z roku na rok mają coraz większe problemy finansowe.
Ministerstwo Edukacji Narodowej ma pełne ręcę roboty, bo z rynku znikają kolejne uczelnie, a niedoszli absolwenci nie wiedzą, co będzie dalej z ich studiami.
„Niestety sytuacja w tej kwestii jest bardzo zawiła. Wiele wyższych szkół prywatnych tworzyło kierunki, które są unikalne w skali całego kraju. Jeśli więc dany wydział (czy nawet cała uczelnia) zniknie z rynku, to tak naprawdę jej studenci zostają kolokwialnie mówiąc z ręką w nocniku. Pozostaje im sądzić się o ewentualne czesne, które wpłacili na dany okres do przodu. Batalia może trwać jednak latami – o ile w ogóle zostanie przez danego żaka wygrana” – mówią specjaliści.
Wygląda więc na to, że jest to skórka nie warta wyprawki. Czyżby więc właściciele prywatnych uczelni pozostawali całkowicie bezkarni? Niestety na to wygląda, ponieważ MEN tłumaczy się procedurami, które dotyczą co najwyżej samego procesu kształcenia, a organy ścigania mają związane ręce.
„Dopóki ktoś nie złoży oficjalnego zawiadomienia np. o oszustwie, to tak naprawdę Policja nie wie, kogo i gdzie oraz na jakiej podstawie ścigać. Taka sytuacja jest wręcz komiczna, bo w przypadku upadku danej uczelni wyższej z powodu długów zdarzają się przypadki, kiedy studenci muszą wpłacać opłaty na konto komornika, a nie uczelni” – mówią eksperci.