Jeszcze do niedawna z pewnością wiele osób uważało, że sama idea „social lending” jest dość niepewna. W końcu jaką ktoś ma gwarancję, że kredytobiorca zwróci mu uzyskane środki? Z czasem Polacy jednak oswoili się z pożyczkami społecznościowymi i z miesiąca na miesiąc zakładają ich coraz więcej.
Motorem do rozwoju dla tego sektora jest kryzys, który sprawił, że większość banków zaostrzyła swoją politykę kredytową – tłumaczą specjaliści. Serwisy pożyczkowe mają to do siebie, że pozwalają zaciągać zobowiązania bez kontroli zdolności kredytowej. Co prawda i tak w większości przypadków nie obejdzie się bez przesłania np. wyciągu z banku za ostatnie trzy miesiące, aby potencjalni pożyczkodawcy mogli się zorientować, czy rzeczywiście jesteśmy wypłacalni. Z pewnością jest to świetna szansa dla osób, które pomimo otrzymywania stałych środków nie mają co liczyć na kredyt w banku. Zaliczają się do nich np. pracujący dorywczo studenci, osoby otrzymujące alimenty, renty od osób trzecich czy pracujące zagranicą. Dzięki serwisom takim, jak Kokos czy Finansowo mogą one zwyczajnie rozwinąć skrzydła. Pamiętajmy jednak o tym, że nikt nie pożyczy nam na początek więcej niż 500-1000 zł. Wszystko przez limity, które zwiększają się wraz ze spłatą kolejnych zobowiązań i budowaniu pozytywnej relacji z pożyczkodawcami. Na stronach istnieje rating użytkownika – w oparciu o historię zobowiązań i relacje z PD. Mogą oni nam dawać gwiazdki za np. terminowość spłat, a także umieszczać komentarze pod aukcją. Przypomina więc to trochę serwis aukcyjny, w którym chcemy sprzedać naszą pożyczkę.
Pomimo oporu wielu osób zarówno przed pożyczaniem komuś, jak i od kogoś pieniędzy w ten sposób, stale rośnie liczba zwolenników „social lending” w Polsce. Z pewnością będzie tak dalej, ponieważ coraz więcej osób odchodzi z przysłowiowym kwitkiem z banku, pomimo tego że posiada stałe dochody (np. na podstawie umowy-zlecenie).